poniedziałek, 14 maja 2012

Skandia Maraton – Kraków – 06.05.2012 r.

Skandia to zawsze odległe imprez na północy kraju, za wyjątkiem jedynej edycji w Krakowie. Stąd też postanawiam wystartować po raz pierwszy w tym cyklu.

Do Krakowa tylko godzinka drogi. Na miejscu bardzo dobra organizacja. Odbiór numerów i pakietu startowego nie trwa dłużej niż pięć minut.

W Krakowie umawiam się z kolega Damianem Kaweckim z teamu PTU Eclipse BikeTires.pl. Szybko odnajdujemy się na miejscu i ruszamy na objazd pierwszych kilometrów trasy. Najpierw jedziemy pierwsze pięć kilometrów potem robimy objeżdżamy jeszcze kawałek końcowych metrów trasy. W sumie dobry wybór, bo na koniec ostro w dół i dobrze wiedzieć jak wiedzie trasa – tutaj na pewno będzie już duże zmęczenie i trzeba będzie uważać.

Po objeździe szybko do auta, zabrać bidon, zjeść batona i na start.

W pierwszej edycji maratonu przyznano mi pierwszy sektor – to efekt dość wczesnej rejestracji i opłaty startowego. Jadę dystans medio czyli 66 km.

Po starcie staram się trzymać w czołówce. Na początku ostro. Utworzyły się trzy grupy. Ja zostałem w ostatniej. Mocno naciskam aby dojść do drugiej zanim wpadniemy w teren. Nikt nie daje mi zmiany, więc sam prowadzę „moją” grupę. Udaje się ich dojść. Wpadamy w teren. Tam wąsko więc za dużo nie da się zrobić.

Następnie dużo jazdy po polach, asfaltach. Ciągle kogoś dochodzę, współpracuję, raz ktoś prowadzi, raz ja. Idzie całkiem nieźle. Peleton mocno się porozrywał. Na szosie mocny wiatr daje się we znaki. Na pomiarze czasu jestem na 14 pozycji w swojej kategorii (M3) – jak dla mnie świetny wyniki.

W pewnym momencie jedziemy we dwóch. Nie pamiętam numeru zawodnika. Siadam mu na kole żeby trochę odpocząć. Wcinam żel, pije. Nagle środkiem drogi pojawiają się duże koleiny. I stało się – koło ujeżdża na jednej z nich. Prędkość na tym odcinku była grubo powyżej 30 km/h. Całym impetem upadam na prawą stronę mocno obijając nogę i miednicę. Szybko się zbieram, niestety rywal odjeżdża, mija mnie także kilku następnych.

Strat w sprzęcie nie ma. Wsiadam na rower i jadę dalej. Niestety obita noga daje o sobie znać, za jakiś czas zaczną ją łapać skurcze. Jest coraz ciężej, zaczyna się walka z samym sobą. Zwalniam, coraz więcej osób mnie mija. 30 km morderczej walki, nawet nie pamiętam trasy. Każdy następny podjazd to coraz większy wysiłek z bólu. Ostatnie strome ścianki odpuszczam i wchodzę. Niestety wspinaczka pod górę też sprawia wiele kłopotów.

Wreszcie dojeżdżam do odcinka trasy, który znałem z wcześniejszego objazdu. Uffff końcowe pięć kilometrów i meta. Siadam na kole jakiemuś zawodnikowi. Tak jedziemy dość szybko do mety. Za mną kolejni zawodnicy, chcą nas dopaść, staram się wykrzesać ostatnie siły i choć utrzymać aktualną pozycją. Wpadamy na Błonia. Tutaj kilka agrafek ciągnących się dla mnie w nieskończoność. Kibice dopingują by dać jeszcze z siebie ostatnie resztki energii. Wreszcie meta, ledwo stoję, skurcze łapią mnie niemiłosierne. Powoli doczołguje się do bufetu. 

Tak kończy się dla mnie debiut w Skandii. Niestety po upadku straciłem bardzo dużo. W efekcie uplasowałem się na 111 miejscu OPEN i dopiero 35 w M3.

Musze dodać, że maraton bardzo dobrze zorganizowany, świetnie oznaczona trasa. Naprawdę było fajnie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz